Разширено търсене Разширено търсене
KAWIARKA
ŚPIEWACZKA
CHEMIK
NARADA PRAWNA
UTARCZKA JAZDY
SZCZWANIE NIEDŹWIEDZIA
GERARD DOW
KRAJOBRAZ ZIMOWY
LUTNISTKA
SZYNK WIEJSKI
SZWACZKA
FRANZ MIERIS
N. PANNA Z DZIECIĄTKIEM
WYJAZD NA ŁOWY
GRACZE
WRÓŻBIARKA
DAWID Z GŁOWĄ GOLIATA
ADRYAN VAN OSTADE W PRACOWNI
BAKAŁARZ
METZU Z ŻONĄ
KARCZMA HOLENDERSKA
PRZEGLĄDANIE JAJKA
ESTERA I ASWERUS
TRĘBACZ
KORONKARKA
KRAJOBRAZ
KURY I JASTRZĘBIE
MAGDALENA
ŻONA PUTYFARA
GODY W KANIE GALILEJSKIEJ
DAMA W ATŁASOWEJ SUKNI
KARCZMA NIDERLANDZKA
MAGDALENA
DAMA PRZY KLAWIKORDZIE
DZIECI KAROLA I-go
KLASZTOR
SATYRY I NIMFY
UCIECZKA DO EGIPTU
GROSZ CZYNSZOWY
CHRYSTUS PROWADZONY NA GOLGOTĘ
CHRYSTUS I ŚW. MATEUSZ
POLOWANIE NA LWA
TRZODA
MARYA Z CHRYSTUSEM
POSEŁKA
WIDOK ZIMOWY W HOLANDYI
LOT Z CÓRKAMI
CÓRKA REMBRANDTA
WIECZÓR
DANAE I DESZCZ ZŁOTY
BRACIA
KURNIK
UCZTA ASWERUSA
CHRYSTUS W CIERNIOWEJ KORONIE
BYDŁO
WYRYWANIE ZĘBA
MAGDALENA
GOTOWALNIA
KURNICZKA
OBÓZ
JEZUS
PRZEWÓZ
SCENA ŁOWIECKA
GERARD DOW
ABRAHAM I AGAR
MATKA Z DZIECKIEM
ZABAWA WIEJSKA
REMBRANDT Z ŻONĄ
PORTRET NIEZNAJOMEGO
ŚWIĘTA CECYLIA
ODRZUCONA PROPOZYCYA
POLOWANIE NA DZIKA
CÓRKA REMBRANDTA
FAMILIA ŚWIĘTA
TRĘBACZ
DZIEWCZYNA CZYTAJĄCA
MARYA MEDICIS
ZŁOŻENIE CHRYSTUSA DO GROBU
SFORZA, KSIĄŻE MEDYOLANU
SYMEON W ŚWIĄTYNI
ŻOŁNIERZE RZYMSCY
MAGDALENA
ŚWIĘTA FAMILIA
CHORA NIEWIASTA
KAROL I KRÓL ANGIELSKI
CÓRKA HERODYADY
STAJNIA
ZUZANNA W KĄPIELI
DENTYSTA
UCZONY
POŁÓW RYB
UCIECZKA DO EGIPTU
TRWOGA
SEN JAKÓBA
PRZĄDKA
GOSPODA HOLENDERSKA
WENECYA
PRÓBA MUZYCZNA
SYNOWIE RUBENSA
MARCIN ENGELBRECHT
KOTLARZ
SPOCZYNEK W UCIECZCE DO EGIPTU
KUŹNIA
ŚWIĘTY JERZY
WYCIECZKA
LIST URYASZA
AMOR
MADONA
RYBIARKA
JAKÓB I RACHELA
ŚWIĘTY SEBASTYAN
JÓZEF I JAKUB
ZABAWA WIEJSKA
MADONA
TARAS
FAJCZARZE
NIMFY
MADONNA SYXTYŃSKA
ECCE HOMO
BYDŁO
NARODZENIE JEZUSA CHRYSTUSA
PORTRET SALVATORA ROSA
POLOWANIE NA JELENIA
NAJŚWIĘTSZA PANNA
PRZEKUPKA
PUSTELNIK
POLOWANIE
KURNICZKA
WERONA
KRAJOBRAZ
KLASZTOR
WIDOK DREZNA

CÓRKA REMBRANDTA


Córka Rembrandta
Córka Rembrandta

PAWEŁ REMBRANDT VAN RYN.

(Na drzewie, 3 stopy 6 cali wysoki, 2 stopy 11 cali szeroki). 

U Rubensa błyszczy życie i koloryt, u Rembrandta zaś myśl i światło. Rubens jest świetniejszym artystą, poemata jego, to cuda czarujące oko; Rembrandt głębszy, chce zająć umysł zdumiewając spojrzenie.

Gzem Dant i Petrarka byli w poezyi, Michał Anioł i Rafael w sztuce, Bakon i Dekart w filozofii, Kopernik i Galileusz w astronomii, Kolumb i Vasco Gama w poznawaniu ziemi, tern Luter był w religii. Owóż Luter jest mistrzem Rembrandta.

Rembrandt był malarzem; filozofem - badał sztukę i życie w przyrodzie i w stworzeniu, nie za w księgach i muzeach. Z świadomością siebie został wielkim malarzem; bardzo trafnie mawiał, że kto naśladuje Homera, niepotrzebuje naśladować Iliady. Pragnął wzbić się, zasłynąć, nie drogą którą szli poprzednicy jego, ale torując sobie po stromej górze osobne ścieżki. Rozważał i badał zasady i filozofię sztuki, wyobraźnia i czucie podnosi Włochów do geniuszu; Rembrandt myślą i rozbiorem dochodzi do tego. Włosi są wymowniejsi, Rembrandt głębszy.

Flandrya tyleż usług oddała sztuce co i Włochy; Rafael nie stworzył żadnego malarza, a tysiące ich przyprowadził do rospaczy; u niego, to świat znany, ostatni jego wyraz, uwieńczanie dzieła; u Rembrandta, śmiałego i uroczego kolorysty, jeszcze początek świata. Od niego wstaje nowa jutrzenka co sztukę oświeci.

Rembrandt urodził się 15. czerwca 1606. r. w trzydzieści lat po Rubensie, między wsiami Leyerdorp i Kouckerck, pod miastem Leydą, z Hermana Gerretz i Kornelii Van Zuitbroeck. Wszystkim wiadomo, że ojciec jego był młynarzem nad brzegami Renu, ztąd przydomek jego Van Rhin. Jak ojciec Breughela (co godne uwagi jako rzadki przykład), młynarz Leydejski, chciał on ażeby syn jego został uczonym albo artystą. Wysłał go więc do Leydy, uczyć się łaciny. Po kilku latach płonnej niemal nauki, młody Rembrandt, nie lubiący ani szkoły, ani pedantów, uprosił ojca ze będzie malarzem nie zaś uczonym. Rysunkami węglem po wszystkich ścianach ojcowskiego domu, po książkach i papierach, dowiódł, że się zrodził do sztuki. Młynarz tedy pomieścił syna swego u malarza bez talentu, Jakóba Yan Zwaanenburga, który mu wskazał przynajmniej pierwsze głoski malarstwa; a przebywszy trzy lata w pracowni Van Zwaanenburga, Rembrandt pojechał do Amsterdamu uczyć się najprzód u Latsmana, potem u Pinasa. W opisie miasta Leydy Simon Leeven dowodzi, że Jerzy Van Schooten był pradziwym nauczycielem Rembrandta. Ale nie warto spierać się o to, jedynym bowiem nauczycielem Rembrandta był sam Rembrandt.

I rzeczywiście, sprzykrzywszy sobie niebawem wszystkie sprzeczne nauki, których cierpliwie słuchał w Leydzie i Amsterdamie, powrócił do ojcowskiego młyna, oświadczając, że do żadnej pracowni już nie wejdzie. Pojmował doskonale, że dla ludzi silnego hartu, tylko jedna przyroda prawdziwą jest i wymowną mistrzynią. W tej to więc pracowni zaczął wykradać z nieba czarodziejskie światło, będące duszą utworów jego. Ten, co później miał zostać skąpcem aż do śmieszności dochodzącym, zrazu był artystą rozmiłowanym w swej sztuce, bez myśli o złocie, które wkrótce padać miało z jego palety. Malował dla samego malowania, bez żadnych namiętności ani widoków. W wieku, kiedy inni kwapią się o ściągnięcie oczu na swój talent, Rembrandt lubował sobie w życiu samotnem, w roztrząsaniu, surowych praw sztuki. Ale czyliż genialny człowiek może być samotny w obliczu boskiego dzieła? Między ludźmi raczej jest on samotny.

Kiedy tak zastanawiał się oczami i myślą, to błąkając po cudnych brzegach Renu i wypatrując niewidome wątki odwiecznego dramatu, to wewnątrz młyna, bawił się grą światła po ostrych i poczciwych twarzach swej rodziny, to z paletą w ręku, świetne wyrażał myśli, malarze Amszterdamu i Leydy, geniusz jego odgadli, i uprzednio sławili go, jako nową gwiazdę na widokręgu sztuki. Rembrandt nie wierzył jeszcze w siebie, podobny w tern do poważnych mistrzów, co geniusz z powagą i trwogą rozważają. Malarz jakiś, którego nazwiska nie podano, oglądając obraz jego (podobno Cudzołożnicę), poradził mu ażeby poszedł sprzedać go do Hagi, dla przekonania że talent jego oceniony zostanie. Rembrandt wybrał się do Plagi pieszo, z obrazem pod pachą, w siły swoje jeszcze nie dufny. Zaszedł do jakiegoś lubownika, który natychmiast ofiarował mu sto guldenów. Rembrandt z zadziwieniem wziął owe sto guldenów i spiesznie powrócił do młyna, opowiedzieć jakie spotkało go szczęście.

Przyznać trzeba, że od tej pory, żądza pieniędzy brudzić poczęła artystyczne jego marzenia. Ubogą miał rodzinę, a zazdrościł pewno cokolwiek pięknym paniczom z Leydy, którzy pod jego młyn chodzili na przechadzkę, w axamitnych sukniach, w kapeluszach z piórami, z bronią złotem i srebrem świecącą. Może myślał o dopomożeniu ojcu i matce; jednemu chciał zapewnić spokojność, drugiej kupić jaką materyą kosztowną lub koronki; może też odrazu ukochał pieniądze dla pieniędzy. Bogatym już był wszakże, liczne miał zamówienia na obrazy, kiedy się ożenił z młodą wieśniaczką z Rarepczy z Ransdorp, nic niemającą prócz piękności, świeżości i wesołości. Skąpiec zaś lepiej rachować umie.

Osiadł w Amszterdamie; otworzył pracownię cichą, spokojną, w której każdy uczeń osobną miał izdebkę. Sposób jego uczenia nowym był w Amszterdamie: przed uczniem, jeszcze rysować nie umiejącym stawiał żywy model, mówiąc: „Oto twój nauczyciel, radź sobie jak możesz.” W postawie, obejściu i mowie pozostał wieśniakiem na zawsze. Próżno stroił się w zbroje i kapelusze z piórami; chłop nadreński przebijał w nim zawsze. 

Na tym padole każdy ma jakieś szaleństwo; takie prawo boskie od wieków ciąży na ludzkości. Rembrandt przeto szalał za pieniędzmi. Szał ten, zrazu tylko na dziwactwo i wybryk zakrawający, zamienił się powoli w ponurą i obrzydłą namiętność. Usiłowano podać w wątpliwość skąpstwo Rembrandta; z zamiłowania w paradoxach, chciano nawet dowieść, że był rozrzutnym jak prawie wszyscy artyści. Powoływano się na powagę Houbraekena, który twierdzi, że nie słyszał nigdy ażeby Rembrandt zostawił wielki majątek.

Ale i Houbraeken, mówiąc o sposobie życia Renbrandta, i o cenie obrazów jego, sam widocznie się krzyżuje. Powiada bowiem, że wielki malarz Leydeyski, siadłszy na zydelku, na cały obiad jadł solonego śledzia, albo chleb z serem. Z portretów i obrazów, żonę jego i mieszkanie przedstawiających, a po nim pozostałych, wnosić można, że zbytków u niego nie było. Z trwogą uciekał od towarzystwa i panów; daremnie burmistrz Leydy dowodził mu, że zrodził się do zaszczytów i godności; że taka sława jak jego, traci na ukrywaniu się w domowem zaciszu; on tylko złoto zaciekle gromadził, a zabawę znajdował jedynie między ludem; więcej go bawił i cieszył dowcipny albo szczery wyraz, wyszły z serca, wśród rozmów za karczemnym stołem, niżeli układna mowa i dowcipy gładkie, z książek czerpane. Z ludu wyszedł, z nim też jedynie czuł się swobodnym. Wyrzucano mu taki sposób życia; on zaś odpowiadał na zarzut, że talent jego do wszystkich należy, lecz życie do niego samego; tylko więc z talentu winien sprawę społeczności. Obwiniano go, że nie chciał wyjeżdżać w podróż, ruszyć się z kraju. Wszyscy spółcześni żałowali że nie odbywa pielgrzymki do Włoch. Zarzut to nietylko niesprawiedliwy, jak poprzedni, ale i śmieszny. Czyliż uwielbiając geniusz Rembrandta, mamy prawo żądać aby innym był, kiedy Leonardo, Michał-Anioł, Rafael i Correggio odjęli niemal wszelką nadzieję sławy przyszłym malarzom? Plańba nieczułym duszom, co zapominają że Bóg tylko jeden, jako jedyny i najwyższy mistrz, zebrał w swej potężnej dłoni wszystkie nieśmiertelnej piękności lica! 

Rembrandt pragnął dobić się geniuszu, nieopierając się na geniuszu cudzym. Na ścianach pracowni swojej porozwieszał zbroje, turbany, perskie zawoje, kosztowne oręże i klejnoty, mówiąc: „Oto moje antyki i wzory.”

Dziwacznego a swobodnego umysłu, nie ugiął karku przed nikim, ani się nawet namiętności do złota ujarzmić nie dał. Razu pewnego, malował rodzinę jakiegoś szlachcica w jednym obrazie, kiedy mu doniesiono, że zdechła ulubiona jego małpa. Nie może wstrzymać boleści, klnie losowi i sobie. Tak narzekając, dużemi rysami kreśli postać małpy, w obrazie rodziny owego szlachcica. Przekładają mu że małpa nie może pozostać między tak poważnemi osobami; cała rodzina oburza się i każe ażeby usunął małpę, a on dalej narzeka i małpę wykończa. Ojciec więc rodziny pyta go poważnie i grzecznie, czy maluje portret małpy czy jego rodziny?— Małpy, odrzekł Rembrandt. — To weź sobie ten obraz! — A to się rozumie!— odparł malarz.

W życiu Rembrandta pełno kart malowniczych.— „Miał on służącę niesłychanie gadatliwą, powiada jeden kronikarz; odmalował jej portret, i postawił go w oknie, z którego ona długie rozmowy prowadzić zwykła była. Sąsiedzi obraz wzięli za samą służącę, i przyszli zaraz na pogadankę; lecz zdziwieni że im długo rozmawiać daje, a sama ani słowa nie odpowiada, przypatrzyli się lepiej i nareszcie błąd swój poznali.” Przypomina to historyę o ptakach, co zlatały się dziobać jagody greckiego malarza. 

Sam się śmiał z chciwości swojej na pieniądze. Nie gniewał się gdy drudzy z tego szydzili. Powiadają naprzykład, że uczniowie jego namalowali talary na papierze, powycinali i rozrzucili w pracowni, jakby z przypadku. Rembrandt dał się łapać na takie sztuki i wyciągał rękę z zabawną chciwością. Dla nasycenia tej namiętności, niebaczył często na godność. Miał syna, którego zmuszał do sprzedawania sztychów swoich, niby że pokryjomu zabrane mu były; kazał mu chodzić na licytacye publiczne i obrazy swoje podbijać w cenie; szczególne i smutne wychowanie dla syna człowieka tak genialnego! Jak Teniers, jak wielu innych, udawał śmierć, albo też wyjeżdżał niby w daleką podróż, żeby podsycić zapał kupujących amatorów: mówił że odjedzie do Indyj wschodnich, czasem też zmieniał cokolwiek rycinę jaką i sprzedawał ją za nową. Tak żył człowiek ten oryginalny, silny, prawdziwy król szkoły holenderskiej, jak Bubens jest prawdziwym królem flamandzkiej.

Trudno przychodzi wyobrazić sobie taki geniusz, zatracony niejako w minie złota, żyjący w ukryciu, a jednak obojętny na wszelkie roskosze domowego pożycia. Van Dyck szukał bogactwa w alchemii, Bembrandt gromadził tylko złoto. Szyderstwo najwyższego ducha, co spuścił na nich promień swej chwały! W życiu każdego wielkiego artysty, możnaby wykryć miłość złota. Wszakże Zeuxis kazał płacić sobie za oglądanie sławnej Heleny, którą ztąd nazywano nierządnicą, że ją każdy mógł widzieć za pieniądze.

Bembrandt pracował do ostatniej chwili; umarł 1674. r. mając przeszło lat sześćdziesiąt ośm. Zostawił syna, Tytusa, który nie odziedziczył jego geniuszu.

Nie będziem tu rozbierać szczegółowo dzieł Bembrandta, tylko oględnie podamy sąd o tym wielkim artyście, jednym z siedmiu kolosów malarstwa (Leonardo, Michał-Anioł, Rafael, Correggio, Tycian, Rubens, Bembrandt. Dodaćby tu można Lesueura, który jak Correggio i Bembrandt, sam z siebie wysnował wszystko co utworzył, i Poussina).

Od wyjścia z młyna ojcowskiego do śmierci, życie Bembrandta niewiele się zmieniało. Żył zamknięty w sobie, olśniony dziełami swemi, przebiegając do końca świat nieznany, odkryty przezeń w sztuce. Upojony sławą i złotem, nie ujrzał w Amszterdamie ani jednego z owych pięknych dni, które mu Bóg zsyłał w wiośnie życia, w poetycznym młynie o lekkich skrzydłach, z którego to przypatrywał się wielkiej dramie stworzenia. Ale żona, w szczerej prostocie, miła zawsze mu była, i przypominała wesołe łąki, cudne okolice rodzicielskiej strzechy.

Styl Bembrandta maluje go nam jako człowieka. W głowie Bembrandta jest coś ponurego i piekielnego, jakaś dzikość i duma, szczerota i wzgarda, obrys wątpliwy, ale przepyszny koloryt. Takim jest sam, jak talent jego; kocha się w złotych łańcuchach, lubi bogate kolce, drogie kamienie, koronki, kosztowne brokaty, axamit i jedwab, wszystko co wabi oko. Najczęściej nosił na głowie axamitny beret, co mu zacieniał czoło. Ten cień, to myśl. Wąsy nosił w nieładzie, a włosy w pierścieniach, zostawiając naturze wszystkie prawa, tak jak w obrazach swoich.

Bembrandt należy do najdzielniejszych indywidualności w świecie sztuki. Gdyby malarstwo nie istniało jeszcze, on byłby je wynalazł. Przyszedłszy po okresie włoskich i flamandzkich arcytworów, mniej silny człowiek, możeby poprzestał na wyjaśnieniu, że tak powiemy, znanego jakiego mistrza. Lecz i on zapragnął złotego klucza geniuszu. Prawda była mu religią, światło poezyą. Był prawdziwym i promieniejącym. 

Do zuchwalstwa śmiały w swej sztuce, odtrącił prawidła uświęcone mistrzów przykładem. Malował według swego widzimisię, zaczynając od tego na czem inni kończyli, albo też kończąc na tern od czego inni zaczynali. Urocze portrety jego} dla tego tak wielką wybitność mają, że on raczej modelował niżeli malował. Przytaczają jedną głowę jego, w której nos tak był prawie wydatnym jak w modelu. Nie wszyscy smakowali w takim rodzaju traktowania; ale Bembrandta mało to obchodzi. Komuś, co się zanadto przybliżył aby zobaczyć co maluje, Bembrandt powiedział: „Obraz nie do wąchania jest, bo zapach farb niezdrowy.” Tym co mu zarzucali, że malowidła jego chropowate, odpowiadał: „Jam malarz, a nie farbiarz.” Dwa te wyrażenia nieśmiertelną są nauką. Cudowną znajomością światło-cienia, w każdym obrazie sprawiał on efekt uderzający. Tak był pewnym pędzla i palety, że każdy ton kładł odrazu, na właściwe miejsce, nie potrzebując wracać doń i łączyć z innemi. Ztąd ów kolory jak kwiat świeży. Dla złagodzenia tynt i zlania świateł z cieniami, przeciągał tylko lekko pędzlem po nich, co dawało harmonią bez naruszenia dziewiczości kolorów.

Jakkolwiek głęboki myśliciel, często brakło mu wzniosłości. Niektóre z historycznych jego obrazów są istne maskarady, jakby Veronese i Basan, do Holandyi przeniesieni; lecz nie jestto przecie wyrok nieodwołalny i tak: Zdjęcie z krzyża. Tobiasz korzący się przed Aniołem, Wskrzeszenie łazarza, Tryumf Mardochiasza, Adoracya Magów, Jezus w Emmaus, są prawdziwe arcydzieła, ożywione cudnym blaskiem, i boskim natchnione promieniem. Prawdą Rembrandt dochodzi wzniosłości, jak inni wzniesieniem się do ideału. W Wenecyi znajduje się Magdalena tego mistrza, arcydzieło expressyi, szczególnie odbijające przy wszystkich Magdalenach włoskich malarzy. Jestto prosta, piękna holenderka; ależ dla wzniosłego poety w każdym kraju znajdą się wzory. Jeżeli nie jest piękną form doskonałością, to piękna boleścią i skruchą, (prawda że to boleść i skrucha pierwszej lepszej dziewczyny; ale dlaczegóż Magdalenę wystawiać zawsze jak kobietę zbytnie przejętą duchem Chrystusa, jako poetę sercem; Safo chrześciańską, opiewającą raczej grzechy swoje, niżeli płaczącą za nie?) W tej Magdalenie Rembrandta widać dobrze, że nim wzniosła oczy ku niebu, kochała ludzi ziemskich; widać, że płakała z roskoszy, nim poczęła wylewać piękne łzy przez geniusz skrystalizowane. Nie naga ona jak siostry jej; widać ją z przodu wpół ciała, ubraną jak holenderka; wystawia cudną rękę, bo Rembrandt umiał ręce malować kiedy chciał. (Decamps zaprzecza mu tego bardzo niesprawiedliwie). W sercu żyje ona jeszcze ludzkiem życiem, burzą stworzenia; widać że wszystkie namiętności, które ją rzucały na niebezpieczeństw morza, ledwie co zasnęły w jej łonie.

Wenus z museum Luwru mogłaby stanąć obok tej Magdaleny. Jestto także holenderska, od stóp do głowy ubrana, (Rembrandt nawet aniołom dawał ubiory). Piękna jest blaskiem życia, urokiem, siłą, i wreszcie pięknością, jeżeli tak powiedzieć można. W całej Holandyi nie znajdzie bogatszej w zwycięzkie wdzięki. Koło niej stoi Amor; lecz i dwudziestu nie wyczerpałoby jej ust roskosznych i namiętnych. Nie jest ona portretem żony Rembrandta, ale ją przypomina; choć wiadomo , że żona zazwyczaj służyła Rembrandtowi za model do Wener i Magdalen.

Kiedy snycerz grecki, utworzywszy Marsa i Wenerę, upadł na kolana i zawołał: „Oto piękność w całej sile i wdzięku!” czyż piękność tę wziął z natury? Utworzył sobie piękność z niedoskonałych obrazów piękności; od natury wzbił się do Olimpu. Kiedy Zeuxis malował Plelenę, zgromadził sobie pięćset dziewic, poważnej i zachwycającej piękności; ale Helena Zeuxisa, uznaną została piękniejszą nad te wszystkie dziewice. Podanie to jest tylko allegoryą wielkiej nauki. Wszakże wybierając piękność z samej piękności, wznosim się do ideału, a nie ulatujem z ziemi. Platon nie dozwala, aby malarz lub rzeźbiarz poprzestał na skopiowaniu najpiękniejszej kobiety, jaką widział; według niego, taki artysta wyobraziłby tylko cząstkę piękności. Arystoteles powiada, że wielcy mistrze, badając dokładnie ludzkie formy, czynią je przecież piękniejszemi, gdyż biorą sobie za przewodnika piękność idealną. Buffon pojmował piękność, jeżeli nie w sztuce to w naturze, i napisał: „Starożytni tak piękne robili statuy, że jednomyślnie uznano je za dokładne wyobrażenie najdoskonalszego ciała ludzkiego. Posągi te nie były kopiami ale oryginałami, gdyż nie robiono ich według jednego indywiduum, ale według dobrze zbadanego rodu ludzkiego.” Taki hołd składa sztuce wymowny autor historyi natury. Bóg przeto rozrzucił piękość, artysta ją kupił.

Ale w dochodzeniu piękności, nietylko baczyć trzeba na dokładność linij i wdzięk formy. Wszakże najlepiej rzeźbionem będzie to złote naczynie, z którego wytryska snop boskich promieni? Bajka o Prometeuszu, kradnącym ogień z nieba, jest także wzniosłą allegoryą. Piękność z różnych powstaje żywiołów jest plastyczną, moralną i umysłową, gdyż artysta musiał kolejno i z równą gorliwością pieścić muskuły Herkulesa, roskoszne usta W enery albo Magdaleny, smętnie poetyczną Psychę i myślące czoło Minerwy. Rembrandt przechodził te wszystkie koleje. Idealną u niego pięknością była myśl i promienienie: mąż myślący, kobieta rozkwitająca. 

Wielki ten malarz zanadto zapamiętale kochał się w grze świateł i cieni. W Monachium znajduje się Ukrzyżowanie w czasie burzy, Włożenie do Grobu pod ciemnem sklepieniem, Zmartwychwstanie pośród nocy, Narodzenie przy lampie, Wniebowstąpienie oświecone promienniej Chrystusa; ale te efekta światło-cienia, te urocze przeciwstawienia dnia i nocy, nie stanowią całego geniuszu Rembrandta. Kto zaprzecza mu stylu i wyrazistości, niech dobrze popatrzy na te dziwne utwory, a pozna że geniusz jego nietylko samym urokiem wykonania tryumfuje. Czyż duszy nie widać w jego kolorycie? Zawsze tam pod grubą powierzchownością, często nawet komiczną, tkwi głębokie uczucie ludzkie. Daleki jest od chrześciańskiego ideału, od figur Giotta z złotego tła wyskakujących, od surowych, poważnych krajobrazów Perrugina; ale ma on wiarę swoją, jak najpobożniejsi artyści z średnich wieków i odrodzenia. Kocha naturę we wszelkiej postaci. Okropna, obmierzła, wszystko to jedno! zawsze natura, rzecz święta i czczona. Jeżeli stracił poezyą umysłu, to mu została poezya serca! Blaskiem świetności i nadmiarem życia protestuje on przeciwko rozwartemu grobowi, w który inni chowają nas żywcem.

Panteizm uznać winien Rembrandta najwyższym swoim malarzem. Po ideale starożytnym, po ideale chrześciańskim, wynalazł on ideał ziemski, ideał rozumu, zwyczajnem patrzącego okiem. Rzekłbyś że niebo usunięte z dzieła Rembrandta; sięgnął on po glinę z pod stóp swoich, i utworzył, ulepił z niej w miłości ludzką osobowość. (Pięćdziesiąt jego własnych portretów, które pozostały po nim, dostatecznie dowodzą o jego żarliwości we czci dzieła Stwórcy, królowania człowieka. To religią jego stanowiło. A zresztą, wyprowadzając na scenę wzniosłą tragedyą chrześcianizmu, zapala się prawdziwie biblijną wymową). Prawda, że daleko ztąd do złotego tła Byzantów, którzy uciekali od ziemi, lękając się stąpić na nią. Jest to świat nowy, świat w ciemnościach. Wszakże światło Rembrandta z ciemności błyska? 

Wątpliwe to jeszcze świtanie dnia nowego, który oświeconym będzie burzami wątpienia. Jakiż to poemat strachu i tajemnic pełny! To myśl ludzka, uznająca siebie, wyzwolona, co ma się łamać z przyszłemi burzami! Posępni filozofowie Rembrandta, których on własną ożywił myślą i marzeniami sprawcy reformacyi, smutniejsi są od męczenników Eibeiry. Mają przyszłość przed sobą, zdążają do niej rączo, uznając się świata panami; lecz cóż napotkają w przyszłości, i co im świat zachowuje? Skruszyli pęta, lecz były to pęta miłości, z róż i lilij uplecione na świętym brzegu. Filozofowie Rembrandta, wszystko z protestantyzmu powstali, smutnie niby mówią do siebie: „Wyzwolony jestem, alem tylko człowiek. Iść mi wolno, ale gdzież pójdę?”

Rembrandt jednocześnie prawie poznał swój geniusz, jako portrecista, sztycharz i pejzażysta. W dwudziestym piątym roku pełnej doszedł siły; od tego wieku do śmierci, zmieniał gdzieniegdzie metodę, zachowując przecież zawsze swe gorące i silne piętna. Czy to praca jego była bardzo wystudyowaną, czy malował z szybkością pioruna, czy tworzył filozofa czy wieśniaczkę, czy obraz holenderskiego życia, czy biblijny ustęp, zawsze pojawiał się w nim ten sam geniusz męzki, tęgi, błyszczący i mocy swej pewny. 

Rembrandt równie wielkim był kolorystą w sztychu jak w malowaniu. Rylec jego, to jest pędzel w cieniu i świetle skąpany. Widać tam takie same dotknięcie i tego samego ducha. Sztycharzy podobnież nie naśladował, jak nie szedł za wzorami poprzedników swoich w malarstwie; dlatego silniejszym jest i cieplejszym. Można śmiało powiedzieć, że z pod rylca jego tynty wychodziły. Zdjęcia z krzyża, portrety, religijne i świeckie przedmioty, krajobrazy, przez niego sztychowane i ryte, porywają czarodziejskim urokiem, wyrazistością, siłą i barwą.

Decamps powiada, że Rembrandt nie chciał nigdy rytować w czyjej bądź obecności; tajemnica jego skarbem była, a on skąpy i chciwy. Niedocieczono nigdy jak on zaczynał i jak kończył sztychy swoje; tyle tylko wiadomo, że ledwie zrobił obrys i dał trochę cieni, kazał odbijać pewną liczbę egzemplarzy. Na nowo potem powlekał platę werniksem i wykończał robotę; to powtarzało się trzy i cztery razy. Gdy piata się zużyła, zamazywał tła i zmieniał efekta, w ten sposób, że co było cieniem, stawało się jasną częścią: lecz to ostatnie przeobrażanie nie zawsze się udawało; odbicia takie są często szare lub zaczernione. Rysunków swoich Rembrandt nie kalkował, bo lękał się siłę ich i ducha ostudzić.



Dzieła Eem brandta podziwiać można we wszystkich muzeach europejskich, bo naprzykład w samej Drezdeńskiej Galeryi znajduje ich się dwadzieścia jeden, ale w Hadze i Amszterdamie dopiero geniuszowi jego hołd złożyć trzeba. Lekcja Anatomii i Ront nocy są najważniejszem i najwymowniejszem wyrażeniem dwóch jego metod. W dwudziestym piątym roku życia wymalował Lekcyę anatomii z całą nauką, biedością, dokładnością, wytwornem dotknięciem mistrza, który wykrył już i posiadł wszystkie sztuki tajemnice. W tern arcydziele, z żadnego szczegółu nie poznasz dwudziesto-letniej, młodej ręki. W kilkanaście lat później, młodzieniec w dojrzałego zmienił się w męża, i odmalował Ront nocy. Tu rozwinął całą potęgę, zuchwałość, całą siłę młodzieńczą. Cofnął się w wieku, kiedy tylu innych naprzód dąży, często niewiedząc dokąd idą. Pochwycił młodość swoję, i błyszczącą, pełną płodnego życia, rzucał zuchwale, jak lew grzywą wstrząsający.

Rembrandt jest ponurym , dziwacznym', śmiałym, i bujnym poetą. Dramy swoje osnuwa na czarnem tle; tajemniczość do fantasmagorii posuwa. Poeta to z czasu swego powstały, jak Szekspir. Przekłada szalone wyskoki nad znane piękności. Życie padało z jego palety, jak pszenica pod kosą, jak woda tryska ze skały, jak światło stacza się ze słońca. Brał się za barki z naturą i walczył, pasował się wytrwale a dzielnie. Nie wahał się posuwać do trywialności, do potworności prawie. Poeta wszędzie poezyę dopatrzy. Nie cofnął się też przed żadną żyjącą brzydotą, ale pod upładniającą ręką jego, wszystko przybierało wyraz fantastyczny i wzniosły. Wyrobił więc sobie ideał i styl własny w świecie sztuki. Prawdziwy jest we wszystkiem, ale przytem wymowny. Ma własny ideał, widny w potężnym charakterze, w głębokiej myśli dzieł jego, w wyrazistości głów, dziwacznych strojach, do żadnego czasu i kraju nienależących, w efektach światło-cienia, w mistrzowskiem dotknięciu, wieńczonem ciepłem tchnieniem, w śmiałym rozkładzie świateł i cieni. Winckelmann, co płakał z uwielbienia przed Belwederskim Apolinem, cały dzień dumał przed obrazem Rembrandta.

Niepodobnym jest prawie do określenia geniusz i duch tego wielkiego artysty: i delikatny on i gburowaty, harmonijny i szorstki, dziki i czuły. Jakiż to zamęt, ale światło jakie! jaka wrzawa i zamięszanie, ale co za powaga! to lwa płomienista grzywa, ale i łagodny uśmiech pokoju! Co za roskoszna miłość ciemności i promieni! co za ślepe zuchwalstwo, lecz jakaż mądrość i rozum! Zapędy jego wściekłości dochodzą, oryginalność niedorzeczności; ale pomimo tych wszystkich wyskoków fantazyi i tego zuchwalstwa, z karbów prawdy nie wybiega; stoi silnie na ziemi, w całej wzgardliwej i dzikiej dumie. 

Rembrandt dorównał potędze natury, bo jak Schlegel powiada, natura, to pierwiastkowa i nieskończona siła niewyczerpanego tworzenia i odradzania, a Rembrandt ma także ową pierwiastkową i nieskończoną siłę. Jak natura, płodną i szczodrą ręką rozrzucił życie po dziełach swoich.— Rembrandt nie naśladowaniem naśladował, ale tworzeniem; wzbił się do cudu.

Rembrandta porownaćby się może dało do komedianta, niespodzianie występującego na scenę, w dziwacznym, nieprawdopodobnym stroju, jakby na odegranie komedyi. Tak oryginalny, dziwaczny, szczery, że się uśmiechasz i obiecujesz sobie wielce ubawić się jego komedyą. Ale powoli, postać i twarz jego czarodziejski promień rozjaśnia, słuchasz go i śmiech cię odbiega; to nie komedya, to drama się odgrywa, drama posąpna i wesoła, drama ludzka, jak u Szekspira. On tak wymowny w łachmanach swoich, tak zabawny i śmieszny w axamitnych szatach, tak poetyczny i malowniczy w szczerej mowie, przesianej obrazami biblijnemi i gminnemi, że cię zadziwia, porywa i aż w obłęd wprowadza.

Natchnienie, to święty promień, z boskiego łona bieżący na ożywienie serca i umysłu poetów i artystów. Promień ten przedarł mgły nad Leydą i ozłocił Rembrandta, dzieła jego oświetlił. Jak Fidyasz i Michał-Anioł, Rembrandt, ów Fidiasz i Michał-Anioł Holandyi, wdarł się do świata myśli, lecz miasto olśnione oczy wznosić ku niedostępnym szczytom, pozostał religijnie przywiązanym do ziemi, prawdziwej ojczyzny swojej.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new