Разширено търсене Разширено търсене
KAWIARKA
ŚPIEWACZKA
CHEMIK
NARADA PRAWNA
UTARCZKA JAZDY
SZCZWANIE NIEDŹWIEDZIA
GERARD DOW
KRAJOBRAZ ZIMOWY
LUTNISTKA
SZYNK WIEJSKI
SZWACZKA
FRANZ MIERIS
N. PANNA Z DZIECIĄTKIEM
WYJAZD NA ŁOWY
GRACZE
WRÓŻBIARKA
DAWID Z GŁOWĄ GOLIATA
ADRYAN VAN OSTADE W PRACOWNI
BAKAŁARZ
METZU Z ŻONĄ
KARCZMA HOLENDERSKA
PRZEGLĄDANIE JAJKA
ESTERA I ASWERUS
TRĘBACZ
KORONKARKA
KRAJOBRAZ
KURY I JASTRZĘBIE
MAGDALENA
ŻONA PUTYFARA
GODY W KANIE GALILEJSKIEJ
DAMA W ATŁASOWEJ SUKNI
KARCZMA NIDERLANDZKA
MAGDALENA
DAMA PRZY KLAWIKORDZIE
DZIECI KAROLA I-go
KLASZTOR
SATYRY I NIMFY
UCIECZKA DO EGIPTU
GROSZ CZYNSZOWY
CHRYSTUS PROWADZONY NA GOLGOTĘ
CHRYSTUS I ŚW. MATEUSZ
POLOWANIE NA LWA
TRZODA
MARYA Z CHRYSTUSEM
POSEŁKA
WIDOK ZIMOWY W HOLANDYI
LOT Z CÓRKAMI
CÓRKA REMBRANDTA
WIECZÓR
DANAE I DESZCZ ZŁOTY
BRACIA
KURNIK
UCZTA ASWERUSA
CHRYSTUS W CIERNIOWEJ KORONIE
BYDŁO
WYRYWANIE ZĘBA
MAGDALENA
GOTOWALNIA
KURNICZKA
OBÓZ
JEZUS
PRZEWÓZ
SCENA ŁOWIECKA
GERARD DOW
ABRAHAM I AGAR
MATKA Z DZIECKIEM
ZABAWA WIEJSKA
REMBRANDT Z ŻONĄ
PORTRET NIEZNAJOMEGO
ŚWIĘTA CECYLIA
ODRZUCONA PROPOZYCYA
POLOWANIE NA DZIKA
CÓRKA REMBRANDTA
FAMILIA ŚWIĘTA
TRĘBACZ
DZIEWCZYNA CZYTAJĄCA
MARYA MEDICIS
ZŁOŻENIE CHRYSTUSA DO GROBU
SFORZA, KSIĄŻE MEDYOLANU
SYMEON W ŚWIĄTYNI
ŻOŁNIERZE RZYMSCY
MAGDALENA
ŚWIĘTA FAMILIA
CHORA NIEWIASTA
KAROL I KRÓL ANGIELSKI
CÓRKA HERODYADY
STAJNIA
ZUZANNA W KĄPIELI
DENTYSTA
UCZONY
POŁÓW RYB
UCIECZKA DO EGIPTU
TRWOGA
SEN JAKÓBA
PRZĄDKA
GOSPODA HOLENDERSKA
WENECYA
PRÓBA MUZYCZNA
SYNOWIE RUBENSA
MARCIN ENGELBRECHT
KOTLARZ
SPOCZYNEK W UCIECZCE DO EGIPTU
KUŹNIA
ŚWIĘTY JERZY
WYCIECZKA
LIST URYASZA
AMOR
MADONA
RYBIARKA
JAKÓB I RACHELA
ŚWIĘTY SEBASTYAN
JÓZEF I JAKUB
ZABAWA WIEJSKA
MADONA
TARAS
FAJCZARZE
NIMFY
MADONNA SYXTYŃSKA
ECCE HOMO
BYDŁO
NARODZENIE JEZUSA CHRYSTUSA
PORTRET SALVATORA ROSA
POLOWANIE NA JELENIA
NAJŚWIĘTSZA PANNA
PRZEKUPKA
PUSTELNIK
POLOWANIE
KURNICZKA
WERONA
KRAJOBRAZ
KLASZTOR
WIDOK DREZNA

DANAE I DESZCZ ZŁOTY


Dama i deszcz złoty
Dama i deszcz złoty

ANTONI VAN DYCK

(Na płótnie, 5 stóp 6 cali szeroki, 4 stopy 7 cale wysoki). 

Czas wszystko trawiący nie zniweczył dzieł Van Dycka; portrety jego błyszczą całą świeżością i świetnością; może nawet czas obrzucił te nieśmiertelne obrazy harmonizującym pyłem, ową tkanką uroczą, która starym malowidłom nadaje tajemnicze wejrzenie dzieł uświęconych, i jakby nie ludzką utworzonych ręką.

Szkoła flamandzka, z zasady swej skazaną była na ciągłe zstępowanie od ideału do rzeczywistości, od poezyi do prawdy. Jeżeli to dążenie zgubnem było dla wielkich utworów, powstających w Bruges, Antwerpii i Bruxelli, powiedzieć można, że Van Dykowi sprzyjało. Jeżeli bowiem naturalizm panować ma w całej sile i swobodzie, to głównie w portrecie, byle tylko malarz umiał, jak Van Dyck, opromienić go światłem z nieba i światłem intelligencyi. 

Portrety są najwierniejszą kartą historyi; do zbadania charakterów i namiętności jakiej epoki, lepiej posłuży bezsprzecznie galerya portretów, niżeli biblioteka; od trzech albo czterech wieków tworzy się zwolna, ile starczą geniusze, galerya portretów, w której widzieć można wszystkich wielkich mężów, co władali w chrześciańskim świecie. Malarz mógł się omylić, ale pomimo tego, wierniejszym jeszcze jest od najdokładniejszego historyka. Jeżeli głowa, którą ci wskazuje, jest głową jakiegobądź króla, czy to zmęztwa, czy z geniuszu, z urodzenia czy z rozumu, dojrzysz na czole, w oku jego promiennicę tego królowania. Dusza każdego wyższego męża nieustannie wybija się w rysach jego; daremnieby silił się na jej zakrycie; mimo woli jego przedrze się ona i objawi. Lecz żeby uchwycić tę duszę w przelocie, żeby ją utwierdzić na płótnie barw urokiem, trzeba malarza pierwszego rzędu, Tycyana, Van Dycka albo Bembrandta, któryby miał w ręku dar tworzenia. Na jednego takiego twórcę z boskiej szkoły, iluż to mamy nieudolnych portrecistów, którzy kopiują materyalną jestestwa naszego obsłonę, nie troszcząc się o myśl co na czole świeci! 

Antoni Van Dyck, pochodzi z Bois-le-Duc, a urodził się w Antwerpii, ostatniego roku XVI. stulecia. Według Houbraekena, ojciec jego był malarzem na szkle, a matka celowała robotą koronek. Malowanie na szkle zupełnie już wtedy upadło; nie budowano już pysznych tumów, protestantyzm rugował gotycką sztukę; zapewne więc sztuka haftowania koronek więcej się przyczyniła do wychowania Van Dycka, niżeli zatracone już malarstwo na szkle. Ojciec był pierwszym nauczycielem Van Dycka; lecz poznawszy, że trudno ukształcić malarza olejnych obrazów na zasadach malarstwa na szkle, zaprowadził syna do przyjaciela swego, Yan Balena.

Van Balen zwiedził Rzym i Wenecyą, studyował i badał wszystkie tradycye; był uczonym artystą i dobrym malarzem. Tak pojętny uczeń jak Van Dyck, mógł wyjść zupełnie ukształconym z jego pracowni. Ale Van Dyck widział obrazy Rubensa; w jego oczach, Van Balen był malarzem sławnym, Rubensa jednak uważał za króla malarzy. Zakołatał więc do drzwi jego: — „Kto tam? — Dziecię które geniusz twój pojmuje.” Rubens zaraz poznał że to genialne dziecię. Niebawem użył go do malowania swoich obrazów. Zdarzało się nawet, że Van Dyck robił wielkie obrazy, na których Rubens kładł swoje nazwisko, kilka sztrychów tylko dodawszy. W znamienitem Zdjęciu z krzyża, dolna część twarzy N. Panny jest ręki Van Dycka; ale stało się to mimo wiedzy Rubensa. Rzecz ta należy do historyi sztuki, opowiedzieć ją. przeto wypada. Codzień, około godziny czwartej, Rubens wyjeżdżał konno lub wychodził pieszo na przechadzkę. Służący go zdradzał, jak to zwykle bywa, to jest, za roczną zapłatę, otwierał gabinet Rubensa wszystkim uczniom jego, którzy się uczyli w obocznej pracowni. Tym sposobem dobrą zyskiwali naukę, bo ze szkiców widzieli, w jaki sposób wielki ten geniusz bierze się do dzieła; wiedzieli zaś, że Rubens przyrzekł arcydzieło do kościoła Najświętszej Panny w Antwerpii. Jednego wieczora ciekawość była żywszą i zgiełkliwszą jak zwyczajnie. Jordaens i Diepenbecke rzucili się, pchani przez drugich, skoro się tylko drzwi gabinetu otworzyły. Diepenbecke nie mógł się zatrzymać w porę, wpadł na obraz N. Panny, starł rękę i pół twarzy. Z trwogą wszyscy spojrzeli po sobie. Chcieli uciekać, bo Rubensa gniew srogim był jak olimpijskiego Jowisza. Van Hoeck głos zabrał: „Moi drodzy, nie ma się co zastanawiać, tylko trzeba stawić wszystko o wszystko; zostaje nam jeszcze ze trzy godziny dnia; niech więc najgodniejszy z nas (siebie wyłączam), weźmie paletę i spróbuje naprawić to co się zatarło. Głosuję za Van Dyckem.” Tak mówił Van Hoeck. Wszyscy dali głosy swoje Van Dyckowi.

Van Dyck, czy to ulegając przyjaciołom, czy w przeczuciu tryumfu, odważnie wziął się do dzieła. Nazajutrz, Rubens wezwał wszystkich uczniów swoich, żeby obejrzeli owo Zdjęcie z krzyża. Każdy z nich szedł z trwogą w sercu; Van Dyck ledwie trzymał się na nogach. Rubens mówił o geniuszu swoim ze szczeroduszną dumą, wskazywał uczniom wszystkie piękności tego nowego utworu. Przechodząc do postaci N. Panny: „Ta ręka i głowa, rzekł nagle, wcale mi się niezgorzej udały.” Rubens, jak widać, dowiedział się co zaszło. Dwa tu są podania: według jednych, wszystko to zmazał, a Van Dyckowi kazał jechać w podróż; według drugich, zostawił robotę Van Dycka i powiedział mu, że jest wice-królem flamandzkich malarzy. Dla miłości prawdy, można przypuszczać, że Rubens zazdrościł Van Dyckowi; wszyscy potentaci w sztuce zazdrośni byli; ale przypuścić niepodobna, żeby człowiek tak wzniosłego umysłu, tak skończony polityk, jak Rubens, zazdrość swoję aż do zemsty posunął.

Jeżeli prawdę podają kronikarze, Rubens zazdrościł Van Dyckowi, ale zupełnie czego innego. Zapewniają, że Izabella Brandt kochała się w młodym malarzu, Van Dyck, lubo nie słynął pięknością u Greków uwielbianą, przy dumnym i tkliwym twarzy wyrazie, przy rycerskim i kochającym charakterze, posiadał może idealną piękność swojego kraju i wieku; bo nadmienić wypada, że cechy piękności zmieniają się według czasów i krajów. Ale ponieważ te namiętności ulotnie tylko są wspomniane, nic tu twierdzić nie można, ale też i zaprzeczać trudno. To tylko wątpliwości nie ulega, że koło tego czasu Van Dyck odszedł od Rubensa; pożegnali się jak dwaj towarzysze broni, a nie jak nieprzyjaciele. Van Dyck ofiarował Rubensowi, w dowód wysokiej wdzięczności, najulubieńsze swoje obrazy: Ecce Homo, Chrystusa w Ogrójcu i portret Izabelli Brandt. Może portret ten z namiętnością był malowany; ale to zbiło pogłoski, już szeroko biegające o uwielbieniu Van Dycka dla pięknej Izabelli, że Rubens sam ten portret zawiesił w sali swojej, i pokazywał go, jako arcydzieło, wszystkim gościom i przyjaciołom. „Gdybyś nie jechał w podróż, rzekł Rubens do Van Dycka, zaprowadziłbym cię do gabinetu mojego i rzekł: wybieraj sobie. Ale po co ci obrazy, kiedy jedziesz do Włoch, do arcydzieł stolicy; wolę ci ofiarować najlepszego konia ze stajni mojej.” Van Dyck odjechał, odprowadzony przez ojca, matkę i licznych przyjaciół. Gdy stracił już z oczu wieże Antwerpskiej katedry, zawołał w świętem uniesieniu: „I ja także zrobię kiedyś Zdjęcie z krzyża.” 

Chwilę tylko zatrzymał się w Bruxelli; w piękny dzień lipcowy, porzucił gród arcyksiążęcy. Zaledwie ujechał mil parę, postrzegł ładną wioskę i zatrzymał się, żeby wypić piwa. Wsiadał już na koń, ale los inaczej rozrządził. Młoda dziewczyna, wieśniaczka, śnieżna, bielsza i rumieńsza nad wszystkie młodociane marzenia, ukazała się na progu karczmy, i z uśmiechem co odsłonił ząbki białe, jak u młodego wilczka, zapytała: „A strzemiennego, szlachetny panie?” Van Dyck ściągnął cugle zapalczywego rumaka. ,,Strzemiennego, mówisz? kiedy ja wcale nie pojadę.” I to rzekłszy, zsiadł z konia, żeby przypatrzyć się bliżej tej szczerodusznej piękności, tak niespodzianej i jaśniejącej, a która mu stać się miała trzecim mistrzem. Niedbale odziafia była; nogi bose, spódniczka krótka, kaftanik ledwie że spięty, rozpuszczone na wiatr włosy, szyja i pierś naga. Van Dyck wszedł napowrót do karczmy. „Gdzieżeś jechał, szlachetny panie?—-Do Włoch; lecz jeżeli zechcesz, to nie pojadę tak daleko.” I w istocie, pocóż jechał do Włoch? Zobaczyć kobiety Rafaela i Tyciana. Czyliż one piękniejsze od tej młynarki z Saventhemu? W życiu i w talencie Van Dycka, serce większą odegrać miało rolę, niżeli głowa. Jakkolwiek wieśniaczka, ta młynarka z Saventhemu urzeczywistniała ideał Van Dycka. A kiedyś znalazł swój ideał, to nie potrzebował opuszczać kraju i gonić za nim. Roztasował się tedy na piękne w rodzinie swojej kochanki. Tak więc Van Dyck, słynny już, nawykły do światowych obyczajów, zrodzony z popędem i instynktem do wielkości i przepychu, poprzestawał na skromnej chłopskiej szopie, w cieniu młyna i tam pracował, jak później Rembrandt.

Młoda młynarka, aby ubłagać przebaczenia za miłości roskosze, prosiła go żeby wymalował dwa obrazy religijne do parafialnego kościoła. Widać, że miłość Van Dycka prawdziwą była , kiedy posłusznym się okazał serca swego pani. Każden inny na jego miejscu byłby poprostu odmalował dwa razy piękną młynarkę, raz dla niej, drugi raz dla siebie, potem ruszyłby w dalszą drogę, śmiejąc się ze zdarzenia; ale Van Dyck równie żarliwym był artystą jak kochankiem. Wymalował tedy dwa obrazy do kościoła Saventhem. Pierwszy wyobrażał Świętego Marcina dającego ubogim płaszcza swego połowę. Świętym Marcinem był tu Van Dyck; a że go wystawił na koniu, odmalował i swego towarzysza podróży, który lubo się pasł jak istny koń młynarski, nic nie utracił z dzielnej postawy. W drugim obrazie, Rodzina Najświętszej Panny, wyobraził starego młynarza, młynarkę i córkę ich.

Decamps powiada: Wszyscy co obraz ten widzieli zapewniają, że wieśniaczka dość usprawiedliwia pięknością, zapały młodego malarza.

Jednakże rozniosło się z Saventhemu do Bruxelli, z Bruxelli do Antwerpii, że młody malarz, jadący do Rzymu, zatrzymał się w drodze dla pięknych oczu dwudziesto-letniej młynarczanki *' która mu do arcydzieł natchnienie daje. Rubens domyślił się że to Van Dyck zapewne, i zaraz wyprawił się do Saventhem. Przybywszy, posłyszał rżenie konia, którego darował uczniowi swojemu. Zastał Van Dycka na schodach młyna, niedbale u stóp drogiej młynareczki leżącego.

„Mniemałem, rzekł wesoło, że już ci mistrza nie potrzeba?u Van Dyck skoczył na szyję Rubensowi. „A Rzym, Wenecya, a Rafael, Tycian, Michał-Anioł i Veronese? — Jutro odjadę” odpowiedział Van Dyck z zapałem. I odjechał istotnie. Ten romans w życiu jego tak się rozwiązuje. Kronikarze nie podają czy rychło się pocieszył. Co się stało z nadobną młynareczką? Czy inny łzy jej ocierał? Pocieszyła się zapewne, bo stworzoną była do wielkiej miłości.

Van Dyck udał się prosto do Wenecyi; namiętnie studjował świetliste tony, układ głów i draperyj Tyciana i Veronese, nie tracąc jednak z oczu natury; sztuką barwił prawdę, ale jej nigdy nie zagłuszał ozdobami. Z Wenecyi pojechał do Genuy i długo tam bawił. Z Genuy przybył do Rzymu, na wezwanie kardynała Bentivoglio. Znajdowała się podówczas w Rzymie osada flamandzkich malarzy, którzy wyparli się pierwiastkowego ducha swego, to jest życia, blasku i dzielności, a służebniczo kopiowali mistrzów włoskich. Van Dyck sądził zrazu, że przyjaciół znajdzie między współziomkami, ale wszyscy po twarzali go zapalczywie, poznawszy w jego portretach śmiałe i świetliste dotknięcie, i tynty Bubensa. Owi zwłoszczali flamandczycy, co odbiegli narodowego ducha dla niewolniczego naśladownictwa, znieść nie mogli, ażeby malarz flamandzki wykarmiony w silnych zasadach flamandzkiej szkoły, przebywał w Rzymie i przyćmiewał ich sławą i talentem. Może przebaczyliby to Van Dyckowi, gdyby chciał był prowadzić w ich towarzystwie rozpustne i szalone życie; ale on lepszych nabył zwyczajów w surowej szkole Bubensa. Osada flamandzka tak więc silną uknuła przeciwko niemu kabałę, że wkrótce opuścił wieczyste miasto. Pojechał do Sycylii, gdzie między innemi malował portret Filiberta Sabaudzkiego; z Palermo wrócił do Genuy; nakoniec, z Genuy przyjechał do Antwerpii, gdzie zastał już prawdziwych flamandów. Jego tylko jednego imie, po Rubensie, wypisano pysznemi głoskami, na tablicach bractwa Świętego Łukasza.

Jednakże, pomimo świadectwa Bubensa, długo jeszcze i namiętnie walczyć musiał, nim geniusz jego poznano. Kanonicy z Courtray zamówili u niego obraz do ołtarza. Van Dyck odmalował Chrystusa na krzyżu, w pysznym stylu. Zwołał kanoników, gdy obraz zawieszano w kościele, i nie pomału zdziwił się, widząc, że cała kapituła z pogardą spogląda na obraz i na niego: „Co to za bazgranina!” wołali. Van Dyck bronił swego dzieła, ale go kanonicy zakrzyczeli. Gdy został sam, ze stolarzem i zakrystyanem, ci na pocieszenie go, radzili aby zabrał swój obraz, bo nie wszystko jeszcze stracone, a to płótno przyda się na parawany. Van Dyck, znający moc swoją, tem się nie zniechęcił i kazał stolarzowi zawiesić obraz. Nazajutrz wrócił do kanoników i oświadczył, że źle obraz widzieli. Ale krzyknęli razem, że go więcej oglądać nie chcą; zapłacili mu jednak, aby uniknąć zgorszenia, z wielkiem wszakże dla artysty upokorzeniem. Wkrótce kilku znawców przejeżdżało przez Courtray, i ci głośno mówili, że Chrystus na krzyżu Van Dycka jest arcydziełem. Wieść o tern szybko się rozeszła, i gromadzono się do kościoła, żeby obraz ten oglądać. Van Dyck wtedy rzecz całą ogłosił. Kanonicy zwołali kapitułę, żeby błąd swój naprawić. Uradzili i napisali zaraz do Van Dycka, prosząc o inne obrazy. Van Dyck nie chciał się tego podjąć, bo zresztą nie wiodły mu się nigdy roboty od księży. Odmalował naprzykład Świętego Augustyna do Augustyanów w Antwerpii; kiedy przyszło do zapłaty, oświadczyli mu, że źle ustroił Świętego, że chcieli go mieć w czarnej nie zaś w białej szacie. Van Dyck w nadziei, że dostanie zapłatę, przemalował suknie Świętego; lecz pomimo tego pieniędzy nie dostał. 

Według Houbrackena, Bubens wtedy ofiarował starszą córkę swoją Van Dyckowi; ten jednakże córki nie przyjął, bo namiętnie jeszcze kochał się w matce. Ale ta historya zapewne jest zmyślona. 

Van Dyck nie długo popasał w Antwerpii; Bubens za nadto tam błyszczał i trudno z nim było walczyć. Pojechał do Hagi, na dwór księcia Oranii. Mieszkał u dworu i odmalował ze dwadzieścia portretów książąt, księżniczek, posłów i różnych panów. Z Plagi udał się do Anglii, a z Anglii do Francyi, więcej goniąc za zarobkiem niżeli za sztuką. Przeznaczenie jednak ciągle stawało mu w poprzek drogi; w Londynie i w Paryżu nie oceniono go, i nikt na talent jego nie zwrócił uwagi. Musiał więc powracać do Antwerpii i znowu malować do kościołów. Szczęściem że płacono mu przynajmniej. 

Wkrótce przecież skończyły się dla niego dni przeciwne. Zaledwie opuścił Anglią, kiedy portrety, które malował na dworze księcia Oranii, dostały się na dwór Londyński. Karol I. zapalił się do tych portretów i chciał na swój dwór ściągnąć Van Dycka; ten zaś, pomny niegościnności jakiej doznał w pierwszej podróży do Wielkiej Brytanii, przysiągł, że tam nie pojedzie. Dopiero kawaler Digby gwałtem prawie zawiózł go do Londynu i królowi przedstawił. Karol I. przyjął go tak uprzejmie i łaskawie jakby samego Rubensa. Podarował mu portret swój brylantami wysadzany, na złotym łańcuchu, który Van Dyck z uszanowaniem zawiesił na szyi. Karol I. mianował go następnie kawalerem orderu Łaziennego, zapewnił mu znaczną płacę, dał dwa pomieszkania, letnie i zimowe. Powiedział mu, że cały dwór malować każe i sam oznaczył cenę portretów; sto funtów szterlingów za portrety w całej figurze, a pięćdziesiąt za półfigurowe.

Pyszne to były czasy w jego życiu. Najpiękniejsze kobiety Wielkiej Brytanii, jakby na uroczystość, siadały mu do malowania, a z palety jego sypały się dla nich nieśmiertelne róże. Jasne włosy rozwijały się dla niego w potoczyste zwoje; świeże łona, bielsze jak śniegi na Alp szczytach, odsłaniały się przed jego pędzlem, i jak marszałek Richelieu, mógł się nazywać po trochu tych wszystkich pań mężem. Kiedy piękna księżna Brignolles, na wpół obnażona, usłużnie siadała mu na wzór do obrazów, kiedy Van Dyck drżącą ręką malował te cudne wdzięki, arcytwór przyrody, czyż nie pomyślał, że najwyższy mistrz utworzył je dla niego?

Van Dyck w ścisłej zażyłości żył z Karolem I. Był zaś nienasyconym i więcej króla kosztował niżeli pierwszy minister. Razu pewnego, kiedy Karol I. siedział do portretu przed malarzem, wszedł książę Norfolk, donosząc mu o złym stanie skarbu królewskiego; król odwrócił się do Van Dycka i rzekł z uśmiechem: „A ty kawalerze, czy wiesz co to jest potrzebować kilka tysięcy gwineów? — Doskonale, miłościwy panie; artysta trzymający stół otwarty dla przyjaciół i worek gotowy dla miłośnic, często widuje pustki w szkatule.” Van Dyck na niesłychane puszczał się wydatki; zbogacał kochanki i służących swoich, ale powoli niszczył zdrowie i talent. W zapędach zbytku, nie zbudował sobie pałacu jak Rubens, ale wystawił laboratorium, bo wdał się w tajnie alchemii; wszystko złoto zyskane urokiem pędzla, uleciało przez tygle alchemiczne.

Do tego szaleństwa wciągnął go książę Buckingham, wielki jego przyjaciel, dumny ulubieniec Karola I., widząc że prawie ze szczętem zrujnował Van Dycka, chciał naprawić złe, mimowolnie mu wyrządzone. Wyrwał go też z rozwiązłego życia i ożenił z córką lorda Ruthven, szkockiego magnata. Była to najpiękniejsza kobieta z całej Anglii, ale w posagu wniosła mu tylko znakomite imie i piękność już słynną. Van Dyck, ożeniony, zebrał szczątki swego mienia i wyjechał do Antwerpii w mniemaniu, że go tam z zapałem przyjmą. Lecz przeznaczenie inaczej chciało. Pojechał więc powtórnie do Paryża, gdzie miał malować galeryę Luwru; tu go Poussin uprzedził. Porzucił znowu niegościnną Francyę; wrócił do Anglii, ale już było po nim; nadużył i zniszczył siły Swoje; młody jeszcze, stracił i ducha i żywość. Zachorował i nie wstał więcej. Król zawsze lubił go bardzo,:pomimo rozrzutności; w czasie choroby, przyrzekł lekarzowi pięćset gwineów jeżeli wyleczy Van Dycka. Śmierć córki, ostatni cios sercu jego zadała.

Umarł nieżałując świata, w czterdziestym drugim roku życia, z nadzieją że spocznie obok córki w kościele Świętego Pawła. M arya Ruthven poszła powtórnie za mąż, lecz nie długo żyła.

Van Dyck był tylko Wirgilim Rubensa: mniej miał geniuszu a więcej wdzięku, mniej wzniosłości a szlachetności więcej, mniej zapału a więcej doskonałości. Trzeba pamiętać, że umarł młodo i że marnotrawił życie, zawsze zakochany, a więc i szalony zawsze. Zresztą, gdyby z umysłu nie kładziono zawsze ucznia niżej mistrza, nieraz przed dziełami Van Dycka tyle uczulibyśmy uwielbienia co dla Rubensa. Tym co mu geniuszu zaprzeczają, służyć może za odpowiedź Święty Marcin, odmalowany przez niego w dwudziestym roku życia, w biednej wiosce Saventhem, gdzie był sam jeden, bez nauczyciela i wzorów. We Włoszech zostawił on cudne obrazy, nie ustępujące obrazom ani Rubensa, ani nawet Tyciana. Jak Rubens, posiadał on poezyę i koloryt; nie jest tak wyrazisty, za to więcej harmonijny; światło-cień jego nazwać można szczytem sztuki, albowiem sztuki tam nie widać. W Yan Dycku najbardziej podziwiać należy śmiałe, rozległe i zlewające się dotknięcie pędzla, choć to nie wyłącza cudownego wykończenia. Tym trudniej doskonałość tę pojąć, że głowy malował od razu i z jednej palety. Zwykle zaczynał portret rano, zatrzymywał model na obiad i kończył robotę po południu. Siadający mu do malowania nie nudzili się, jak widzimy. W istocie, Van Dyck miał na rozkazy swoje komedyantów, kuglarzy, muzykę, tancerki, wszystko słowem co bawi, zajmuje i świetne stanowi życie. Umiejętnie przesadzając światła i cienie, van Dyck zawsze dochodził wielkiego i prostego efektu. Z natury brał tyle tylko, ile prawda wymaga, oblekając resztę okazałości sztuki. Głowy jego tak wydatność mają, takie życie, że prawie się zapomina, patrząc na nie, że to są portrety.

Van Dyck, jako portrecista, stoi na równi z Rafaelem, Holbemem, Velasquezem i Rembrandtem. Życie błyszczy we wszystkich jego portretach; chwytał prawdę w chwili kiedy dusza promieniała z twarzy; ztąd owo tchnienie ideału, nawet przy dokładnem podobieństwie. Zresztą, kiedy dusza me patrzyła komu z twarzy, Van Dyck swoją wylewał z pod pędzla. 

Van Dyck najszczerzej może pojął idealną piękność swojego wieku; świetliste, jasne jego portrety, ozłocone promieniem nowej jutrzenki nad światem wschodzącej, przy rycerskiej i pojętnej dumie, tchną wszystkie jakimś duchem hiszpańskiej, romantycznej poezyi. Rzecby także można, iż przypominają bohatyrów Tassa, więcej kochających niżeli krwi żadnych; wszystkich cechuje jakieś rycerskie piętno. Widać, że romans życia przeniknął im serca.

Jeden tylko Tycian przewyższa może Van Dycka w portretach; surowszy on i poważniejszy. a miętać jednak trzeba, że Van Dyck malował tylko Flamandów i Anglików, Tycian zaś Włochów; antwerpski malarz znajdował więcej przedmiotu, wenecki zaś naturalnie więcej siły, wyrazistości i charakteru.

Van Dyck wszystko poświęcał dla głowy, nie zaniedbywał wszakże tła, draperyj i akcessonow. Lubo nader starannie malowane, ręce u niego zawsze podrzędną grają rolę. W dobrym czasie zjawił się Van Dyck: na początku XVII. stulecia noszono stroje bardzo wytworne, bogate; w sto lat niespełna później, peruka Ludwika XIV. wszystko zepsuła, a co więcej, ubiór stał się tak krzykliwym i jaskrawym, że twarz prawie całkiem niknęła pod względem efektu. 

Wielu było naśladowców lecz mało uczni Van Dycka. W pracowni jego kształcili się tylko: Fouchier, Bergop-Zoom, który naśladował Van Dycka, Tintoreta i Brawera; Hanneman, z Hagi, który przejął metodę swego mistrza po kilku lekcyach; Reyn z Dunkierki, który malował ubrania w portretach Van Dycka; Boek z Delftu, poszukiwany na wszystkich dworach europejskich. Malował on niesłychanie szybko.

Lubo Gonzalez Coques był uczniem Dawida Rikaert, powiedzieć można, że prawdziwym jego mistrzem jest Van Dyck. W portretach jego taka sama wzniosłość, ten sam smak, a nawet dotknięcie takie samo.

Lely Piotr Van der Faez, urodzony 1618. r., zmarły 1680. r., odziedziczył po Van Dycku względy angielskiego dworu.

Van Dyck zamyka okres wielkich malarzy swojego kraju. Flandrya wyczerpała się na wzniosłe syny. Geniusz, jak złociste kłosy, powstaje tylko na ziemi długo odpoczywającej w odłogach i skraplanej sobą. Geniusz flamandzki w dalsze ucieka strony; rozkwita w Leydzie, w Harlemie, w Amsterdamie. Szkoła Rubensa rozpryskuje się i gaśnie powoli. Po tych pysznych plonach, gdzieniegdzie tylko napotykasz zielone pędy; po tem jasnem świetle, postrzegamy wśród zapadającej nocy, ślady znikającego słońca: zachód błyszczy jeszcze purpurową i płomienistą barwą, lecz niebawem widać już tylko same gwiazdy na niebie sztuki.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new